Takiego sportowca i człowieka ciężko spotkać w dzisiejszych czasach. Wirtuoz futbolu, wspaniały strzelec, wzór przywiązania do barw klubowych, do swojego regionu i miasta. Skromny, życzliwy człowiek, wspaniały mąż i ojciec, wychowawca młodzieży. Dla Ruchu był więcej niż Symbolem. Z klubem związany był „od zawsze” do samego końca.
Urodził się niecałe 200 metrów od historycznego boiska Ruchu „na Kalinie”. Był wręcz skazany na „Niebieskich”. Chodził nie tylko na mecze swojej ukochanej drużyny, ale również na treningi. Do klubu dostał się jeszcze przed wojną. – Zrobiłem sobie piłkę ze szmat, damskich pończoch i skarpet. Była bardzo dobra, odbijała się nawet na wysokość półtora metra, ale oczywiście marzyłem o piłce skórzanej. Kiedy podawałem piłki zza bramki w czasie treningu pierwszej drużyny, starałem się trafić w poprzeczkę, aby móc jeszcze raz kopnąć skórzaną piłkę. W 1939 roku kierownik drużyny trampkarzy pan Gorol powiedział mi, że jeśli strzelę gola z rzutu karnego, zostanę przyjęty do Ruchu. Poszczęściło się i ostatnie miesiące przed wojną trenowałem w zespole trampkarzy „Niebieskich” – wspominał przed laty Gerard Cieślik. Tuż po wybuchu wojny stracił ojca. Dwunastoletni wówczas chłopak musiał pomagać matce w utrzymaniu domu. – Wstawałem o 4 rano i pracowałem w piekarni, po pracy szedłem do szkoły, a dopiero po południu mogłem pograć w piłkę – opowiadał.
W trakcie wojny grał w Bergknappen i powstałym w miejsce Ruchu BSV. W 1945 r., niedługo po przejściu frontu, Cieślik znów był w ekipie „Niebieskich”. Szybko stał się najlepszym piłkarzem zespołu. Swoimi bramkami przyczynił się do zdobycia trzech kolejnych tytułów mistrzowskich (1951, 1952 i 1953). Przez 14 lat w barwach chorzowskiego zespołu rozegrał 237 meczów w najwyższej klasie rozgrywkowej, w których zdobył aż 168 bramek. Jest najlepszym strzelcem w dziejach klubu, wyprzedzając m.in. swoich idoli z dzieciństwa – Teodora Peterka i Ernesta Wilimowskiego. 168 ligowych trafień daje Mu trzecie miejsce wśród najskuteczniejszych graczy w historii polskiej ekstraklasy. Był nie tylko bardzo skutecznym, ale i niezwykle widowiskowo grającym zawodnikiem. Strzelał wiele efektownych goli. Miał świetnie ułożoną nogę, potrafił precyzyjnie i silnie uderzać lecące piłki. Często trafiał z najtrudniejszych pozycji, wręcz akrobatycznych. – On był w latach 50. absolutną gwiazdą ligi. Grał fenomenalnie. Kiedy w Łodzi strzelił gola „nożycami”, cały stadion wstał i bił mu brawo – wspominał Eugeniusz Lerch, który miał przyjemność grać na boisku u boku Legendy.
– Jego fenomen poległa na dużej szybkości biegu i szybkim myśleniu na boisku. Charakteryzował się niesamowitym zmysłem i sprytem w rejonie pola karnego. Był niezwykle sprawny. Gdy po koniec kariery dorobił się auta marki Ifa, to przed meczem jeździł do pobliskiego lasu, gdzie sam przeprowadzał sobie rozruch – dodaje były selekcjoner reprezentacji Polski, Antoni Piechniczek.
Cieślik stał się idolem, nie tylko Ślązaków. Wspaniała gra i dziesiątki strzelanych bramek nie mogły nie zwrócić uwagi innych klubów na postać „Gienka”. Kuszony był przez wiele klubów, m.in. Łódzki Klub Sportowy, który oferował pieniądze i trzypokojowe mieszkanie, szkocki Aberdeen, kluby belgijskie, amerykańskie. – Tu, w Chorzowie, miałem rodzinę, dom, przyjaciół. Nigdy nie wyobrażałem sobie życia gdzie indziej – podkreślał. Do legendy przeszła historia z uniknięciem gry dla Legii, która wezwała Cieślika do odbycia służby wojskowej. Poruszono wówczas najwyższe władze wojskowe w Polsce, by zatrzymać Pana Gerarda w Chorzowie. Po oficjalnym zakończeniu kariery w 1959 r. (w meczu z Wisłą Kraków), „Gienka” „zwerbować” chciała jeszcze Stal Sosnowiec, ale Pan Gerard odmówił. Do końca pozostał wierny swojemu ukochanemu Ruchowi.
W 1947 r. zadebiutował w reprezentacji Polski, dla której zagrał w sumie 45 meczów i strzelił 27 goli. Grał między innymi na Igrzyskach Olimpijskich w Helsinkach w 1952 r. Jest jedynym zawodnikiem w Klubie Wybitnego Reprezentanta, który nie rozegrał wymaganych 60. oficjalnych spotkań w kadrze, ale za wspaniałe zasługi dla polskiego futbolu został przyjęty do tego szacownego grona najwybitniejszych piłkarzy w kraju. Legendą stały się jego dwa gole wbite na Stadionie Śląskim w 1957 r. reprezentacji Związku Radzieckiego i jej bramkarzowi – słynnemu Lwu Jaszynowi. – Miał patent na Jaszyna. Właściwie strzelał mu bramki w każdym meczu przeciwko Związkowi Radzieckiemu czy zespołowi Moskwy – podkreśla Eugeniusz Lerch. – No cóż, ktoś musiał strzelić te bramki. Zrobiłem to ja, ponieważ akurat dobrze wyszedłem na pozycję. Ale to przecież nie ja wygrałem ten mecz – mówił, jak zwykle skromnie, bohater tego spotkania. Po meczu Cieślik został zniesiony do szatni na rękach kibiców. Kochała Go wtedy cała Polska, nie tylko ta piłkarska. – Przestańcie z tą legendą. Bez kolegów z drużyny byłbym nikim – często powtarzał.
Po zakończeniu kariery Gerard Cieślik zajął się pracą z młodzieżą. Debiutował w tej profesji, w zupełnej tajemnicy, bo piłkarze nie mogli wtedy jednocześnie grać i trenować, jeszcze w latach 40. w Grunwaldzie Halemba. – Był świetnym wychowawcą młodzieży. Wychował reprezentantów Polski Kazimierza Poloka i Antoniego Nierobę. Był również moim trenerem w zespołach trampkarzy i juniorów. Później miałem przyjemność grać z nim w pierwszej drużynie – wspominał Eugeniusz Lerch.
Był niezwykle skromnym, cichym i życzliwym człowiekiem. Budził powszechny szacunek i sympatię. Pana Gerarda nie dało się nie lubić. – Na gruncie towarzyskim był przesympatyczny i lubił dowcipkować, chociaż nie był człowiekiem zbyt wylewnym. Lubił się pośmiać z dobrego „wica”, wręcz uwielbiał żart sytuacyjny. Podłapywał komiczne sytuacje, ale uważał, że dowcip tylko wtedy jest dobry, jeśli jego obiekt sam się z niego śmieje – opowiada Antoni Piechniczek. Cieślik nigdy się nie wywyższał z powodu swojej popularności. Często powtarzał, że grał dla swojej rodziny, sąsiadów i kolegów z pracy. Jego marzeniem były po prostu gra w piłkę i strzelanie bramek. – Geniusz piłki był jednym z nas, żył jak każdy z nas. Mieszkał w skromnym mieszkaniu, jeździł tramwajami, chodził do kościoła, może na piwo, może napił się odrobinę wódki. Był wielką gwiazdą, która jednak po meczu zjadała w domu obiad lub kolację, a na drugi dzień szła do roboty – mówił o „Niebieskiej” Ikonie prof. Jerzy Buzek.
„Gienek” do końca starał się być na każdym meczu Ruchu przy Cichej, ciesząc się z każdego sukcesu „Niebieskich” i przeżywając ich każdą porażkę.W ostatnich latach życia z powodów zdrowotnych zdarzało się, że mecze oglądał w swoim domu. – Ciągle staram się chodzić na mecze mojej ukochanej drużyny, ale jak są późno, to wolę je oglądać w telewizji. Zresztą w domu czuję się, jakbym był na Cichej. Otacza mnie całe mnóstwo pamiątek. Mam takie zdjęcie zespołu Ruchu zrobione tuż po wojnie. Tak sobie je oglądam i widzę, że z tej ekipy już tylko ja chodzę po tym świecie. Wszyscy moi koledzy poszli do nieba – mówił w jednym ze swoich ostatnich wywiadów.
Gerard Cieślik zmarł 3 listopada 2013 r.
Źródło: Ruch Chorzów
Napisz komentarz
Komentarze