Od wielu lat nie mieszka Pan w Chorzowie, trudno tu Pana złapać...
Tak, na co dzień mieszkam i pracuję w Warszawie, ale Chorzów zawsze będzie dla mnie miejscem szczególnym. Tutaj przyszedłem na świat, przeżyłem swoją młodość i tu się ukształtowałem. Gdy spaceruję ulicami Chorzowa, czuję sentyment do każdego kamienia. Wciąż mam tutaj mieszkanie i nigdy się z niego nie wymeldowałem. Tym razem wróciłem przede wszystkim z powodu spotkania w Instytucie Filmowym „Silesia Film”. Produkcja „Niebieskich ChachaRów” przedłuża się w nieskończoność i wszyscy chcą mnie za to zamordować. Musiałem po raz kolejny się usprawiedliwić.
Wciąż brakuje pieniędzy na dokończenie filmu?
Nie, w tej chwili to już nie jest problem. Szczęśliwie udało mi się pozyskać środki na dokończenie produkcji. O tym, do ilu drzwi musiałem zapukać, mógłbym napisać książkę. Mocno wierzę w ten projekt, dlatego przez wiele lat błagałem o fundusze na kolanach. W końcu moja wytrwałość się opłaciła.
Kiedy w takim razie można się spodziewać premiery?
Film powinien być gotowy do końca tego roku, inaczej wsadzą mnie do więzienia za defraudację środków publicznych. Te opóźnienia wynikają z tego, że mało kto chciał wesprzeć projekt kojarzony z chuligaństwem. Nie ma co ukrywać, to przede wszystkim tematyka była powodem większości komplikacji, jakie napotkałem na swojej drodze. Kiedy postanowiłem, że zajmę się tematem kibiców Ruchu Chorzów, nie przypuszczałem, że pojawią się takie problemy. Teraz wiem, że kibice są postrzegani niemal jak trędowaci. Ludzie wolą się trzymać od nich z daleka, niewielu byłoby skłonnych wesprzeć finansowo produkcję filmu, który ma z nimi cokolwiek wspólnego. Tak jak już mówiłem, odbiłem się od wielu drzwi – władz miasta, przedstawicieli klubu, instytucji filmowych...
Film jest tak szokujący? Przedstawiał Pan jego fragmenty podczas rozmów z potencjalnymi inwestorami?
Nie, to nawet nie to. Opinie mówiące o tym, że ten film promuje chuligaństwo, pojawiły się zanim ktokolwiek go obejrzał. Do tej pory dostępne były jedynie zwiastuny, które mają już ponad milion wyświetleń w internecie. Tak wysoka oglądalność w niczym jednak nie pomogła. Pracowałem przy kilkudziesięciu polskich produkcjach, niektóre z nich miały wielomilionowe budżety, ale żaden trailer w mojej karierze, nie miał tak dużej oglądalności. „Niebieskie ChachaRy” kręciłem przez siedem lat, głównie z własnych środków. Dopiero rok temu zebrałem fundusze potrzebne na dokończenie projektu. Katowicka „Silesia Film” dość szybko w niego uwierzyła i wspierała go finansowo, ale to była kropla w morzu potrzeb. Później pojawiły się kolejne komplikacje, przede wszystkim związane z tym, co zaczęło się dziać w grupie kibicowskiej. Większość bohaterów filmu trafiła na kilka lat do ośrodków odosobnień. Pozostali, w znacznej mierze, nie chcieli już brać w tym udziału.
Nie mógł Pan kontynuować rozpoczętych wątków?
Niestety nie mogłem. To mi całkowicie zablokowało dostęp do bohaterów. Próbowałem, szukałem sposobów dostania się z kamerą do więzień, ale bez skutku... Kiedy człowiek dostaje wyrok, pozwolenie może wydać tylko dyrektor więzienia. Każdy z bohaterów siedział w innym rejonie Polski. Były podejrzenia, że mogę przemycać jakieś informacje pomiędzy nimi. Nie było ich dwa, trzy lata. To był też jeden z powodów, przez które wszystko tak rozciągnęło się w czasie.
Co skłoniło Pana by zająć się tematem chorzowskich kibiców?
Znajomy z czasów licealnych przez dłuższy czas wiercił mi dziurę w brzuchu. Powtarzał przy każdej okazji: „Słuchaj, tyle już zrobiłeś filmów, z tyloma ludźmi, zrobiłbyś w końcu coś dla Chorzowa”. Naciskał mnie tak przez rok czy dwa, kiedy przyjeżdżałem ze swoimi filmami do Chorzowskiego Centrum Kultury. Padały różne propozycje, które nie budziły mojego zainteresowania, moich emocji... Wtedy poszedłem na derby Ruchu Chorzów z Górnikiem Zabrze. Kiedy stanąłem na płycie Stadionu Śląskiego i usłyszałem krzyk tych czterdziestu tysięcy gardeł, te bębny... To mnie zwaliło z nóg. Zrobiło to na mnie tak wielkie wrażenie, że pomyślałem: „Tak, to jest to. O tym chcę nakręcić film”.
Kibice są podzieleni w kwestii „Niebieskich ChachaRów”. Wielu z nich uważa, że kontynuowanie pracy nad filmem straciło już sens...
Nie zgadzam się z tym. To nie będzie już ten sam film, który chciałem zrobić w 2008 roku, ale nadal uważam, że jest on potrzebny. Wiele się zmieniło przez te lata, musiałem szukać nowych rozwiązań, scenariusz trzykrotnie był pisany od nowa... Okoliczności tego wymagały, ale zapewniam, że film nie będzie przez to gorszy. Będzie równie ciekawy, choć inny niż początkowo planowałem. Mam nadzieję, że po premierze, kibice szybko się do niego przekonają.
Jaki w takim razie będzie ten film?
Nie chciałbym zbyt wiele zdradzać. Po raz pierwszy znalazłem się na stadionie przy ul. Cichej w 1972 roku i tak chciałbym go zacząć. Kiedy byłem chłopcem regularnie chodziłem na mecze, ale później, z różnych przyczyn, nie było mnie tam przez trzydzieści lat. Chciałbym pokazać, w jaki sposób zmieniła się rzeczywistość stadionowa w tym czasie. W moim odczuciu zmieniła się diametralnie.
Wspominał Pan, że „Niebieskie ChachaRy” to niejedyny projekt, nad którym Pan teraz pracuje...
Wiele lat temu poznałem swojego mentora, który wprowadził mnie w świat sztuki. Odnalazłem go jakiś czas temu, również po około trzydziestu latach. To chorzowianin, który mieszka teraz na malusieńkiej wyspie na Oceanie Atlantyckim. Od kilku lat do niego przyjeżdżam, on mówi pięcioma językami, ale my cały czas godamy w śląskiej godce...
O kim pan mówi?
O znanym fotografiku, Jacku Przybyłowskim. To on jako pierwszy uczył mnie fotografii, u niego brałem pierwsze nauki i dowiedziałem się jak patrzyć przez obiektyw aparatu. Odnalazłem go po latach, zafascynowało mnie jego życie i postanowiłem, że zrobię o nim swój kolejny film. Byłem u niego na wyspie cztery czy pięć razy. W sumie spędziłem tam kilka miesięcy. Lada dzień rozpoczną się też zdjęcia do kolejnego filmu Andrzeja Jakimowskiego. W tej chwili pracuję nad tymi trzema projektami.
Brał Pan już udział w blisko stu produkcjach filmowych. Potrafiłby Pan wymienić kilka szczególnie ważnych w Pańskiej karierze?
Bezdyskusyjnie są to filmy Kazimierza Kutza. To jest mój ojciec zawodowy, jemu zawdzięczam to, gdzie teraz jestem i kim teraz jestem. Do najważniejszych zaliczyłbym też produkcje Andrzeja Jakimowskiego. „Imagine” jest filmem, który na zawsze pozostanie w moim sercu. Oczywiście jest jeszcze „Ogniem i Mieczem” oraz „Stara Baśń” Jerzego Hoffmana. Wielki szacunek mam również do Grześka Jarzyny, z którym miałem okazję współpracować kilka razy. To są ci ludzie, za którymi skoczyłbym w ogień.
Jak wspomina Pan współpracę z Kazimierzem Kutzem?
Był dla mnie bardzo ciepły i cierpliwy, wiele mnie nauczył. Oczywiście miałem też swojego mentora montażowego, Zygmunta Dusia. Przez siedem lat byłem jego asystentem. To on wprowadził mnie w arkana sztuki filmowej, ale nie ulega wątpliwości, że to jednak Kazimierz Kutz odkrył mnie dla świata. Z tamtego okresu mam mnóstwo wspomnień. Mógłbym opowiadać o tym przez wiele nocy. Wtedy byłem młodym człowiekiem, wyrwanym ze Śląska, gdzie wszystko jest mniejsze i bardziej swojskie. Pojechałem za Panem Kazimierzem do Warszawy i dzięki niemu szybko odnalazłem się w tym stołecznym środowisku. Poznałem Marka Kondrata, Zbyszka Zamachowskiego, Renię Dancewicz – cudowną, piękną kobietę, w każdym calu...
Co można było zobaczyć w „Pułkowniku Kwiatkowskim”?
Tak, nie da się ukryć (śmiech). To był mój debiut fabularny. Wcześniej byłem asystentem m.in. przy „Strasznym śnie Dzidziusia Górkiewicza” czy „Śmierci jak kromka chleba”, ale dopiero w „Pułkowniku Kwiatkowskim” sam za wszystko odpowiadałem. To była niebywała przygoda życia. Przez kolejne lata współpracowałem z wieloma innymi reżyserami i poznawałem to, jakimi byli ludźmi. Przed rozpoczęciem zdjęć czytałem o nich wszystko, co wpadło mi w ręce. Tak było też w przypadku „Quo Vadis” i Jerzego Kawalerowicza. W książce „Faraon kina” był taki cytat: „Zrobiłem piętnaście filmów. To tak jakbym żył piętnaście razy”. Czytałem tę książkę 18 lat temu i do dziś pamiętam ten fragment. Zgadzam się z nim całkowicie. Każdy film to nowe życie, nowa opowieść, nowa historia i nowi ludzie...
Twórcy filmowi to z reguły trudne osobowości?
Każdy reżyser, z którym miałem okazję pracować, był interesującym człowiekiem i wniósł coś nowego do mojego życia. Niemniej muszę przyznać, że nie są to łatwi ludzie do współpracy. Każdy z nich ma wielką osobowość, czasem jest to wręcz narcyzm, zdarza się megalomania... Mimo to, tak jak wspominałem wcześniej, jest kilku takich twórców, za którymi bez względu na wszystko, skoczyłbym w ogień.
Mocno zmieniło się Pańskie podejście do kina przez te wszystkie lata?
Tak, bardzo się zmieniło. Często myślę o tym, czy teraz bym wybrał taki zawód. Kiedy byłem młody, czułem jakbym wchodził w jakiś zaczarowany świat. Nie zdawałem sobie sprawy, że wymagania będą tak wysokie. Poza tym w dalszym ciągu nie jest to najlepiej płatna praca w Polsce. Boli mnie, że w naszym kraju cały czas brakuje środków na kulturę, a zdobycie pieniędzy musi wiązać się z niesamowitymi znajomościami, układami... Współczesny widz stawia poprzeczkę na poziomie „Avatara”, „Avengersów” czy „Gwiezdnych Wojen”. Kiedy pracowaliśmy nad „Quo Vadis”, nasz budżet wynosił 15 mln dolarów. W tym samym czasie powstawał „Gladiator”, którego budżet wynosił 150 mln dolarów. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że za jedno kupuje się starego, zdezelowanego malucha, a za drugie jumbo jeta. Współczesny widz przede wszystkim wymaga. Nie obchodzi go, ile kosztował film.
Wielu reżyserów, głównie europejskich i azjatyckich, pokazuje jednak, że można nakręcić dobry film, za stosunkowo małe pieniądze.
Tak, to się na szczęście zdarza cały czas. Podziwiam artystów, którzy potrafią nakręcić dobry film, mając do dyspozycji niewielki budżet. Po raz kolejny powrócę tu do Andrzeja Jakimowskiego, który jest właśnie takim reżyserem. Jego produkcje są stosunkowo tanie, a mimo to są wspaniałe i trafiają do publiczności na całym świecie. Najlepszym przykładem jest film „Imagine”.
Moją uwagę zwróciły także „Sztuczki” z 2007 roku. Film jest piękny pod względem wizualnym, mimo że budżet był naprawdę niewielki.
Tak, zdjęcia są w nim wspaniałe. Bardzo chciałem, żeby został nakręcony na Śląsku. Ekipa przyjechała tutaj parę razy na dokumentację, ale jednak wygrał Wałbrzych. Po pierwsze – bardziej zachwycił Andrzeja, a po drugie – miejsca, w których mógłby nakręcić wszystkie sceny, dzieliły tam mniejsze odległości.
Jakie są Pańskie fascynacje filmowe?
Bardzo szerokie. Przez te lata przeszedłem przez wiele etapów. Od dzieciństwa jestem zafascynowany kinem science fiction. Żyjąc w tym dziwnym, komunistycznym świecie, w którym wszystko było tak trudno dostępne, zaczytywałem się też w takiej literaturze. To zostało mi do dziś. Poza kinem rozrywkowym często oglądam niskobudżetowe produkcje. Tutaj, po raz kolejny powrócę do Andrzeja Jakimowskiego, z którym współpracuję już od dwudziestu lat. Wkładam wiele serca w te produkcje. Montaż filmowy to również forma osobistej wypowiedzi. Każdy montażysta stara się „przemycić siebie”, gdzie się tylko da. W takim kinie, jakie tworzy Andrzej Jakimowski, bardzo dobrze się odnajduję.
Bardzo ważnym filmem w Pańskiej karierze jest również „Skazany na bluesa”...
Tak, bez wątpienia. To jest moje dziecko. Przez długi czas chodziłem od drzwi do drzwi, żeby ten film mógł powstać. Byłem u wielu reżyserów, między innymi u Maćka Pieprzycy i Marka Dejczera, ale oni nie byli zainteresowani tematem. W końcu trafiłem do Janka Kidawy i dopiero on się nad nim pochylił. Do dziś mam wszystkie robocze materiały i daję je moim studentom ze szkoły filmowej do zmontowania, jako ćwiczenia fabularne. Opowiadając o pracy nad tym filmem, podczas jednego z wykładów, zdałem sobie sprawę, że od chwili, w której zapragnąłem go zrobić, do momentu premiery, minęło piętnaście lat. Zadałem wtedy moim studentom takie pytanie: czy waszym zdaniem warto mieć marzenia? Sam się nad tym czasem zastanawiam, na przykład kiedy od wielu lat próbuję zrealizować film i nic nie chce ruszyć do przodu. „Skazany na bluesa” jest, jaki jest. Trochę inaczej go sobie wyobrażałem. Dobrze znałem Ryśka Riedla i wiem, że pewne sceny powinny wyglądać inaczej.
Jak rozpoczęła się wasza znajomość?
Moja siostra przez ponad trzy lata była menadżerem Dżemu. Miałem wtedy siedemnaście lat, Rysiek był ode mnie siedem lat starszy. Byłem jak taki mały pociąg, który jedzie sobie po Chorzowie. W pewnym momencie pojawił się Rysiek Riedel, zwrotnica została przełożona i pociąg pojechał w inną stronę. Później poznałem Jacka Przybyłowskiego i Kazimierza Kutza. Pociąg trzykrotnie zmieniał kierunek jazdy w ciągu mojego życia. Rysiek Riedel spowodował to jako pierwszy. Zbliżyły nas fascynacje muzyczne. Mało kto miał wtedy płyty winylowe, bo kosztowały miesięczną pensję albo przynajmniej pół. Kiedy się spytał, czego słucham i jakie mam płyty, to następnego dnia zaprosił mnie do siebie, do domu. Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Pamiętam pewien moment, gdy kończyliśmy prace nad „Skazanym na bluesa”. To był etap robienia napisów końcowych. Przeczytałem wtedy: „Zmarł w wieku 37 lat”. To było tak, jakbym dostał obuchem w głowę. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli, że żyję już na tym świecie dłużej niż on w chwili śmierci. Pozostaje tylko smutek i płacz, że go nie ma tutaj z nami, że nie możemy słuchać jego geniuszu.
Teraz pytanie znacznie lżejszego kalibru. Jak wygląda dzień z życia montażysty?
Kompletnie się w tym zatracam. Wstaję, myję zęby i już myślę o filmie. Odkryłem już wiele lat temu, że podczas mycia zębów wpadają do głowy najlepsze pomysły. Nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, ale ostateczny produkt, jakim jest film, bardzo rzadko zgadza się w stu procentach ze scenariuszem. W montażowni zazwyczaj powstaje coś zupełnie nowego. Wpływ na to może mieć wiele czynników. Może to być na przykład niedyspozycja aktora - reżyser chciał nakręcić mocną scenę, ale aktor miał słabszy dzień, więc ten fragment wylatuje z filmu. Zdarzało się też, że scena, która miała być na końcu, ląduje nagle na początku... Takie zabiegi potrafią zupełnie odmienić film. W to wszystko wkłada się wiele energii, uczuć i czasu - bo to jest bardzo czasochłonny zawód. Tym bardziej bolesne jest, kiedy jakiś recenzent daje filmowi dwóję i pisze na dodatek: „zlepek teledysków, a nie film”.
O jaki film chodzi?
O „Skazanego na bluesa”. Po tym zdarzeniu przez dwa tygodnie kiwałem się w domu w głębokiej depresji i nie byłem w stanie nawet z domu wyjść.
Teraz przejmuje się Pan takimi recenzjami?
Nie. Trzeba żyć dalej, robić swoje i to właśnie robię.
Czyli to jest odpowiedź na pytanie: „Czy warto mieć marzenia”?
Dokładnie tak. Takie sytuacje, jak również wszelkiego rodzaju niepowodzenia zawodowe, i nie tylko, wiele mnie nauczyły. Podobnie jak ludzie, których spotyka się na swojej drodze. Z każdej sytuacji życiowej można wyciągnąć coś dobrego. Trzeba być wytrwałym. Za „Skazanym na bluesa” chodziłem piętnaście lat, za „ChachaRami” dopiero 8 lat, więc to nie jest jeszcze rekord Czarka Grzesiuka.
To prawda, że został Pan montażystą przez przypadek?
To dość zawiła historia. Moja siostra uciekała z Polski w latach 80., wszyscy wtedy pitali, każdy miał tak dość tej komuny, że tylko o tym myślał. Pamiętam, jak siedzieliśmy w dziesięciu w jakiejś knajpce w Katowicach, przy jednej lampce wina, bo tylko na to było nas stać. W radiu mówili o tym, jak chłopcy z Nikiszowca porwali samolot i uciekali do Tempelhof. Myśleliśmy sobie: „Dlaczego to nie jesteśmy my?” Nie miałem papierów niemieckich, więc nie mogłem się starać o przesiedlenie na tzw. „pochodzenie”. Kupienie żyletek i wejście na pokład samolotu było chyba jedyną drogą ucieczki. Mieliśmy jedno marzenie: uciec z tego „no future”. To były te czasy, kiedy na ulicach były czołgi i koksiaki. Zostałem wtedy technicznym Dżemu i zaczął obowiązywać zakaz organizowania imprez masowych, który trwał przez dwa lata. Przez ten czas zagranie koncertu graniczyło z cudem. Kompletny brak perspektyw. Kiedy teraz słyszę od młodych ludzi, przed którymi świat stoi otworem i mogą podróżować w każdy zakątek świata, że nie mają perspektyw, to jest to dla mnie niezrozumiałe. Zrobiłem zresztą kiedyś taki film o mieszkańcu Katowic, który pokazuje jak za pięć złotych podróżować po świecie. To co jest teraz, to nic w porównaniu z tym, co my przechodziliśmy. Dobrze się stało, że nie próbowaliśmy wsiąść z żyletkami do tego samolotu. Moja siostra porzuciła wtedy pracę w Katowickiej Wytwórni Filmowej i uciekła do Niemiec. Była tam też jej koleżanka, która pracowała na „przeczekaniu” w montażowni. W związku z tym, że o mnie bardzo upominało się wojsko, to zanim załatwiłem sobie papiery wariata, przez rok pracowałem w pogotowiu, żeby odwlec ten moment wcielenia do armii...
Co Pan konkretnie zrobił?
Udowodniłem komisji wojskowej, że absolutnie nie jestem człowiekiem, któremu można powierzyć broń. Byłem wtedy tak wściekły, że najchętniej wziąłbym tę broń i strzelał w domy partii i stalinowskie pałace kultury. Oni się na tym poznali, uznali mnie za wariata i nie wcielili mnie. Wtedy moja siostra, dzień czy dwa dni przed wyjazdem, wrzuciła mnie na to miejsce swojej koleżanki. Poszedłem tam kompletnie zielony, przez pierwszy miesiąc mogłem tylko szklanki myć i robić kawę. Nie miałem o niczym pojęcia, ale już wtedy robiłem zdjęcia, byłem w świecie fotografii i dość szybko połknąłem bakcyla.
Kompletny przypadek.
Kompletny.
Skończył Pan później szkołę filmową?
Nie, żadnej szkoły nie skończyłem.
To chyba bardzo rzadko spotykane w tym zawodzie?
To prawda. Zdarza się, ale bardzo, bardzo rzadko.
Czyli prawie wszystkiego nauczył się pan podczas asystentury?
Tak, dotychczasowa asystentka Zygmunta Dusia zaszła wtedy w ciążę ze studentem operatorki, następnie zajęła się wychowywaniem dziecka i takim oto szczęśliwym trafem, zająłem jej miejsce. Pan Zygmunt wykładał w szkole filmowej, byłem na każdym jego wykładzie, chodziłem też na zajęcia innych profesorów, chłonąłem tę wiedzę jak się tylko dało. To absolutnie nie był jednak mój pomysł na życie. Nie wiem czy teraz wybrałbym ten zawód. Być może robiłbym coś innego, na przykład pracowałbym na polu truskawkowym... Tak, pewnie byłbym radosnym sprzedawcą truskawek (śmiech). Oczywiście w żadnym wypadku nie żałuję tego wyboru. Nie mam na co narzekać, jestem przeszczęśliwym człowiekiem. Spotyka mnie wiele zaszczytów, mogę pracować z najlepszymi, wielokrotnie byłem nagradzany, nawet w Chorzowie... To cudowne, że mimo upływu lat, ktoś tu o mnie pamięta. Dwa lata temu dostałem nagrodę za montaż na bardzo dużym festiwalu filmowym w USA. Kiedyś nawet bym nie pomyślał, że mnie, zwykłemu chłopakowi z Chorzowa, coś takiego się przytrafi. To daje niebywałą radość, satysfakcję, wdzięczność do życia, że ktoś mnie dostrzegł i dał mi szansę.
Na koniec spytam jeszcze o Chorzów. Kiedy już Pan tu jest, w jakie miejsca najchętniej Pan wraca?
Od wielu lat jest to Bocian. To tutaj, za każdym razem, spotykam się ze swoimi przyjaciółmi. Poza tym ul. Beskidzka i Gwarecka, gdzie spędziłem swoje dzieciństwo i lata młodości. Następnie „Cwajka” i cmentarz św. Józefa, gdzie jest pochowana moja mama. Nigdy nie zdarzyło mi się, żebym będąc tutaj, nie odwiedził tych miejsc. Zawsze siadam na grobie mamy i wspominam lata spędzone w Chorzowie. Choćby z tego powodu zawsze będę mocno związany z tym miejscem i zawsze będę tu wracać.
Rozmawiał Tomasz Breguła
Napisz komentarz
Komentarze