Pańskie prace zna prawdopodobnie każdy miłośnik muzyki, nawet jeśli o tym nie wie. Nie zawsze jednak realizował Pan projekty dla branży muzycznej. Proszę powiedzieć coś na temat swoich początków.
Już kiedy rozpocząłem naukę w koledżu o profilu artystycznym, w którym uczyłem się grafiki i fotografii, byłem bardzo zainteresowany muzyką, o czym wiedzieli wszyscy w moim otoczeniu. W wewnętrznych wyborach zostałem wybrany na impresario. Moim zadaniem było ściągnięcie znanych artystów. Jak się później dowiedziałem, mój koledż był wtedy w nie najlepszej sytuacji finansowej. Na początku wydawało mi się to szalonym pomysłem, ale okazało się, że dobrze sprawdzałem się w tej roli, w sumie udało mi się ściągnąć ponad 40 naprawdę dobrych kapel. W tamtych latach koncerty odbywały się głównie w halach uniwersyteckich. Słynny album koncertowy grupy The Who „Live at Leeds”, został nagrany na uniwersytecie, co tylko potwierdza to, o czym mówię, ale takich przykładów znaleźlibyśmy dużo, dużo więcej...
W tym samym okresie zacząłem też robić zdjęcia znanym zespołom. Praca dla branży muzycznej była czymś, co od początku mnie najbardziej interesowało, ale pierwsze kroki stawiałem pracując w agencjach reklamy, gdzie tworzyłem projekty dla Fiata czy Sony. Przeglądałem wtedy ich katalogi, w których były prawie same nudne zdjęcia. Pomyślałem, że powinny być zdecydowanie bardziej dramatyczne. W dzisiejszych czasach reklamy producentów sprzętów elektronicznych lub samochodów, są już zupełnie inne, ale wtedy były jeszcze bardzo... sztywne.
Dopiero po wielu latach przyszedł do mnie znajomy i powiedział, że w Polydor Records rozglądają się za nowym dyrektorem artystycznym. Pomyślałem wtedy, że nie mam szans na zdobycie tej posady, ale mimo to spróbowałem. Poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną i ku mojemu zaskoczeniu, dostałem tę pracę od razu. Zostałem wtedy rzucony na głęboką wodę. Był tam cały zespół grafików, którym miałem kierować. Musiałem szybko się zaadoptować. Zostałem w tym miejscu cztery lata, a w późniejszym okresie pracowałem jeszcze w dwóch innych firmach, w których spora część klientów, również pochodziła z branży muzycznej. W 1985 roku, razem z moim wspólnikiem, stworzyliśmy własną markę. Spodziewaliśmy się bardzo trudnych początków, powolnego zdobywania klientów, ale jakimś cudem, już w pierwszych tygodniach zostaliśmy zasypani mnóstwem zleceń. Obaj byliśmy już wtedy znani w branży, ale nie spodziewaliśmy się aż takiego odzewu. Prowadziłem tę firmę przez 25 lat. Naszymi klientami byli tacy giganci jak Universal, Warner Music, EMI, BBC, RCA, i wielu, wielu innych.
W tym czasie pracował Pan dla gwiazd ze świata popu, rocka, hip-hopu, ale nie tylko. Jak wspomina Pan współpracę z tak wielkimi artystami?
Zawsze bardzo miło wspominam Paula McCartneya, dla którego pracowałem ponad 15 lat. Na początku właściwie nie miałem do niego dostępu. Osoby z zewnątrz przeważnie muszą swoje odczekać, zanim zostaną dopuszczone do gwiazdy tak wielkiego formatu. Pewnego dnia do mojego gabinetu przyszedł jeden z moich pracowników i powiedział, że ktoś do mnie dzwoni. Prosił, żebym odebrał. Podnoszę słuchawkę i słyszę: „Cześć, tu Paul McCartney”. Byłem pewien, że to żart. W firmie robiliśmy sobie takie kawały, podszywając się pod znane osoby. Powiedziałem więc: „Co to za wygłupy?! Kim ty do diabła jesteś?!”, ale głos w słuchawce odparł: “To naprawdę ja”. Zorientowałem się wtedy, że to musi być on.
W tamtej chwili pomyślałem sobie, że to będzie oznaczać koniec naszej współpracy. Byłem przerażony, ale on szybko obrócił całą sytuację w żart. Trochę się pośmialiśmy, a później zaczęliśmy rozmawiać o projektach, jakie miałem dla niego zrobić. To bardzo dowcipny człowiek, zawsze dobrze mi się z nim pracowało, nigdy nie miałem z nim żadnych problemów, rzadko zdarzało się, że w czymś się nie zgadzaliśmy. Nie każdy miał takie szczęście jak ja, pracując dla innych gwiazd.
Mówi się, że wiele z nich ma przerośnięte ego, a to na pewno nie pomaga w takich sytuacjach. Z Paulem McCartneyem współpraca układała się Panu świetnie, ale na pewno miał Pan trudne momenty, podczas pracy dla innych artystów...
Tak, bywały czasami trudne chwile. Z dużymi gwiazdami nie zawsze jest łatwo, ale nie tylko z nimi. Pamiętam na przykład Amerykankę, która miała tylko jeden wielki przebój, a zachowywała się jakby była już legendą popu. Nie będę wymieniać jej nazwiska. Pamiętam jak dziś, kiedy przyjechałem do studia fotograficznego, w którym mieliśmy jej zrobić zdjęcia na okładkę płyty, i już w momencie, kiedy się przywitaliśmy, uznała, że mnie nie potrzebuje. Zaczęła mówić jakieś okropne głupstwa w stylu: “Zostanę tutaj z samym fotografem i będziemy robić sobie miłosne zdjęcia”. Twierdziła, że doskonale wie, czego potrzebuje. Fotograf, który był bardzo dobrze znany w branży, przez moment był przerażony, a przy tym zupełnie zbity z tropu, podobnie jak ja.
Szybko doszedłem do siebie i odpowiedziałem jej, że będę uczestniczyć w tej sesji, bo to ja jestem za nią odpowiedzialny, a ona o niczym tu nie decyduje. Tego dnia zrobiliśmy jej mnóstwo zdjęć, sporo improwizowaliśmy, zmienialiśmy kostiumy i tła. Po zakończeniu sesji była wykończona. Na zrobienie niektórych zdjęć nie chciała się zgodzić, ale kiedy zobaczyła już efekty naszej pracy, była zachwycona. Powiedziałem jej wtedy, że w takich sytuacjach powinna zaufać profesjonalistom. Nie będę jej mówić jak ma pisać piosenki, bo się na tym nie znam, ale wiem jak powinny wyglądać dobre zdjęcia. Takie sytuacje się zdarzają, ale na ogół miałem dobre relacje z artystami. Co istotne, nigdy nic nikomu nie narzucałem. Zawsze starałem się wymyślić taką konwencję, z której wszyscy będą zadowoleni.
Przeczytałem, że pracował Pan nie tylko dla wielkich gwiazd ze świata muzyki, ale nawet... dla papieża.
Rzeczywiście tak było, chociaż nie mam pojęcia skąd wiesz takie rzeczy! Stworzyłem projekt dla naszego papieża, Jana Pawła II, ale niestety nie miałem okazji poznać go osobiście. Wszystko odbywało się za pośrednictwem firmy, w której ktoś uznał, że jestem odpowiednią osobą do tej pracy, ponieważ mam polskie korzenie.
Takich polskich epizodów w Pańskiej karierze było więcej. Jednym z nich była praca dla Telewizji Polskiej.
Tak, otrzymałem takie zlecenie wiele lat temu, kiedy bardzo trudno było zainteresować ich swoją działalnością, jeżeli nie mieszkało się w Polsce. Drzwi w TVP były wtedy przeważnie zamknięte dla obcokrajowców. Zrobiliśmy dla nich jednak serię reklam, a nawet kartki świąteczne. Kiedy dostali od nas gotowy projekt, byli w szoku. To były bardzo nowoczesne prace, w których dominowały wyraziste, można powiedzieć, że “telewizyjne” kolory, a oni byli przyzwyczajeni do tradycyjnych, wręcz staroświeckich wzorów, ze śniegiem, aniołkami, itd. Jednym z przedstawionych przez nas motywów była choinka, która przybierała nieco abstrakcyjne kształty. Jestem dumny z tych projektów. Nadal uważam, że są bardzo dobre. W tamtym czasie byłem jedyną osobą spoza Polski, która się tam przebiła.
Czuje się Pan bardziej Polakiem czy Anglikiem?
Polakiem. Polska prasa często pisze, że jestem angielskim artystą polskiego pochodzenia, ale ja tego nie lubię. Zawsze myślę o sobie, jako o Polaku urodzonym w Anglii. Moi rodzice byli Polakami, więc jak mogę być Anglikiem?
Ma Pan swoje ulubione prace? Takie, z których jest Pan szczególnie dumny?
Wiele osób mnie o to pyta. Jest kilka prac, które bardzo lubię, ale trudno byłoby mi wskazać tę jedną, najlepszą. Wielki sentyment mam do tej... (Jo Mirowski wskazuje na projekt okładki singla “Pretty Little Head” Paula McCartneya, z 1986 roku. Jest 9 maja, dzień przed wernisażem wystawy “Hej, hej, to tylko rock’n’roll!”, Jo Mirowski właśnie wybiera prace, które mają zawisnąć na ścianach Galerii Antresola – przyp. red.) To było zabawne, Paul powiedział mi, że chciałby na swojej okładce zdjęcie podobne do tego, jakie znajduje się na płycie “Sledgehammer” Petera Gabriela, gdzie widoczny jest poruszający się młot.
To była nieostra, zamglona fotografia. Paul mówił, że chciałby ukazać na swoim albumie obiekty w ruchu, a w dodatku, żeby była ona w stylu amerykańskiego pop-artu, coś na wzór Jacksona Pollocka. Pomyślałem sobie: “Co to ma znaczyć?” Byłem trochę zdezorientowany, ale szybko wymyśliłem dobrą koncepcję. Miałem do dyspozycji czarno-białe zdjęcie twarzy Paula, wykonane przez jego żonę, Lindę, która była profesjonalną fotografką. Najpierw pracowałem na fotokopii, a następnie za pomocą komputera, zacząłem nakładać jeden kolor na drugi. Bawiłem się tym, wycinałem, chciałem osiągnąć jak najlepszy efekt. Jestem z tej pracy bardzo zadowolony.
Rynek muzyczny nieustannie się zmienia. Na początku lat 80. płyty kompaktowe i kasety wyparły winyle, nad czym ubolewali twórcy okładek. Teraz coraz więcej osób skłania się ku kupowaniu utworów w formie cyfrowej.
Rzeczywiście, wielu z nas płakało, kiedy dominującym nośnikiem stały się płyty kompaktowe. Nie byliśmy zadowoleni, że musimy pracować na takiej małej przestrzeni, wydawało nam się, że to zabije sztukę tworzenia okładek, ale w końcu się do tego przyzwyczailiśmy. Zresztą teraz winyl przeżywa swój renesans. Coraz więcej kapel chce mieć swoją muzykę wydaną na winylu, bo coraz więcej odbiorców chce te płyty kupować.
Na pewno cieszy Pana, że ten trend powraca.
Tak, oczywiście. Nie tylko projektuję okładki, ale też kolekcjonuję płyty winylowe, mam ich mnóstwo.
W swojej pracy łączy Pan swoje zamiłowanie do muzyki, a także do grafiki...
To prawda. Zawsze uwielbiałem Beatlesów, to od nich wszystko się zaczęło. Byłem bardzo młody, miałem w domu tylko ich trzy single... i jeszcze album grupy Pretty Things - bardzo ich wtedy lubiłem. Nie było mnie stać na kupowanie wielu płyt, na początku miałem tylko te. Kiedy narodził się zespół The Beatles, Anglię ogarnęło totalne szaleństwo. Zakochałem się w muzyce, zacząłem chodzić na koncerty, a później zainteresowałem się też grafiką, która stała się dla mnie przestrzenią, w której mogłem popuścić wodze fantazji. Czasem nawet przesadzałem z tą fantazją. Zdarzało się to także wiele lat później, w okresie, kiedy byłem już uznanym grafikiem. Mam na koncie kilka okładek płyt, które nie zostały wykorzystane, ponieważ były zbyt kontrowersyjne.
Na przykład?
Jedną z nich stworzyłem dla grupy rockowej wydawanej przez wytwórnię Jet Records. W zespole było pięciu członków, więc wpadłem na pomysł, że na okładce umieszczę pięć niemal zupełnie nagich dziewcząt, okrytych tylko lekkimi, przezroczystymi szatami. Każda z nich była w ciąży. W tle widoczne były kamienne schody, filary, i niebo o niespotykanym wyglądzie... Wszystko wyglądało trochę tak, jakby działo się w teatrze rzymskim. To były bardzo młode dziewczyny, ale wyglądały smutno, bo zaszły w ciążę. Tytuł płyty nawiązywał do mijającego czasu, a jego okładka miała być metaforą zmarnowanej młodości. Tytuł płyty brzmiał zresztą „Zmarnowana młodość”. Praca spodobała się przedstawicielom firmy fonograficznej, ale wykorzystania tego projektu kategorycznie zabroniła firma Sony, która miała dystrybuować płytę. Kiedy to zobaczyli, powiedzieli: „zapomnij, my tego nie wydamy”. Płyta miała być sprzedawana w sieci dużych sklepów, do których chodziły całe rodziny. Nie byłem pierwszą osobą, która wpadła na pomysł stworzenia tego rodzaju okładki. Hendrix miał na jednej ze swoich płyt nagie kobiety, które leżały na podłodze, ale ona została wydana w latach 60. To były inne czasy.
Nie wykorzystał Pan już nigdy tego projektu? Został w szufladzie?
Nie tylko nie wykorzystałem, ale nawet nigdy nie pokazałem go publicznie. Później próbowałem jeszcze kilkukrotnie sprzedać go innym, znanym zespołom, wydawanym przez duże wytwórnie, ale za każdym razem odmawiano. Wszyscy bali się, że taka okładka może zostać źle przyjęta.
A co będzie można zobaczyć na Pańskiej wystawie podczas Vinyl Festival?
Prace są przeróżne, obejmują cały okres mojej twórczości. Jeszcze nie wiem, jakie dokładnie się tu pojawią, a z których zrezygnuję. Jak sam widzisz, już jest ich tutaj mnóstwo... do dziś wielkie zainteresowanie wzbudzają plakaty stworzony przeze mnie z okazji dwudziestej rocznicy powstania The Beatles. Na jednym z nich jest napisane: „CZY WIESZ, ŻE JOHN LENNON BYŁ W ZESPOLE THE BEATLES?” Przecież każdy o tym wie! To może się wydawać głupie, ale takie nie jest. Kiedy w EMI zobaczyli ten plakat, to powiedzieli, że to jest strzał w dziesiątkę. Takie plakaty, przedstawiające wizerunek każdego z członków The Fab Four, można było zobaczyć w całym Londynie – na murach budynków, na autobusach... wszędzie! To była bardzo tania kampania, ale według przedstawicieli EMI, niezwykle udana. Wracając jednak do pytania, w najbliższych tygodniach będzie tu można zobaczyć wiele fantastycznych prac, nie tylko związanych z Paulem McCartneyem czy The Beatles. Najlepiej przyjść tutaj i samemu się o tym przekonać.
Rozmawiał Tomasz Breguła
Napisz komentarz
Komentarze