Gramy w sobotę z liderem ekstraklasy Lechią. Jakież to znamienne potwierdzenie nowej geografii piłkarskiej w Polsce! Oczywiście, piłkarze z Gdańska są starym ligowcem, ale znajdowali się zawsze na szarym końcu tabeli, spadali wiele razy, długo w ekstraklasie bywali nieobecni. A teraz przyjeżdżają do Chorzowa w roli kandydata do tytułu mistrzowskiego.
Najstarsze wspomnienie z tym klubem wiążę z...Gerardem Cieślikiem. Był rok 1953. Rodzice wzięli mnie na lody czy na ciastko do tarnogórskiego Sedlaczka. W pewnym momencie Ojciec, wskazując stolik w rogu sali, mówi: „Patrz, Janek, tam siedzi Gerard Cieślik!”. Z wrażenia oniemiałem. A tymczasem Tata, wziąwszy mnie za rękę, podprowadził mnie do niego i żartobliwie powiedział w moim imieniu: „On chciałby zapytać, dlaczego w ostatniej kolejce Ruch wygrał w Gdańsku tylko 1:0 (po bramce Cieślika)”. Pan Gerard, ciepło się uśmiechając, odpowiedział: „To bardzo dobrze, że taki mały (miałem wtedy 7 lat - dopowiedzmy), a już się sportem interesuje”. Tego spotkania z najpopularniejszym piłkarzem pierwszych kilkunastu powojennych lat nie zapomnę do końca życia!
A skąd Cieślik w Sedlaczku? – Był on wtedy trenerem koordynatorem Spójni Tarnowskie Góry.
Lechia była dziwną drużyną. Traciła zawsze bardzo mało bramek. Po kilku kolejkach miewała stosunek bramek 2:3 albo 1:2. Jej najlepszymi zawodnikami byli wtedy niezwykle przystojny stoper Roman Korynt (jego syn grał wiele lat później w gdyńskiej Arce) i bracia Gronowscy (jeden z nich był bramkarzem). Korynt grał na środku obrony w pamiętnym meczu ze Związkiem Radzieckim na Stadionie Śląskim w październiku 1957 roku (2:1 po bramkach Cieślika; na zdjęciu reprezentacji wychodzącej z tunelu Korynt idzie trzeci – za kapitanem Cieślikiem i bramkarzem Edwardem Szymkowiakiem). Przed paroma laty gdański stoper obdarował mnie swoją książką wspomnieniową, którą z kolei przekazałem Panu Gerardowi, bo tyle w niej było o nim ciepłych słów!
Starzy kibice Ruchu nie mogę nie pamiętać Lechii z roku 1987. To wtedy pierwszy raz spadliśmy do II ligi po dwu barażowych meczach właśnie z gdańszczanami. Oba przegraliśmy 1:2, a w pierwszym z nich samobójczą bramkę straciliśmy po... niefortunnym wyrzucie piłki ręką przez bramkarza. To gol, który przeszedł do historii piłki nożnej.
W lutym - po przegranym 0:1 meczu na własnym boisku z Cracovią - byłem załamany. Puściły mi nerwy. Teraz - po trzech dobrych spotkaniach - znów jestem pełen nadziei, że wszystko się dobrze skończy, choć będą nerwy do samego końca rozgrywek. Jakże żal tych 4 odebranych nam punktów... Ale tak jak nie mogę odżałować owych punktów, tak samo mocno wierzę, że po meczu z Lechią kolejne 3 z nich będą odrobione!
Jan Miodek
Źródło: www.ruchchorzow.com.pl
Napisz komentarz
Komentarze