Mamy to szczęście, że na Górnym Śląsku ludzie dość wiernie odtwarzają tradycje. Jak fachowym okiem spojrzymy na wigilijny stół, to nawet jeżeli są na nim jakieś cudze naleciałości, bo tam jakaś ciotka wzięła se chopa z Będzina, albo ktoś tam pochodzi z Myszkowa, Częstochowy czy Lublina, to jednak ten trzon podstawowy widać. Zawsze jest jakaś zupa, grzybowa albo barszcz czerwony, choć idealnie gdyby była to konopiotka albo siemieniotka, to jest zresztą to samo. Potem jest kapusta: albo z grochem, albo z grzybami, albo z jednym i drugim, albo sama kapusta. Do tego kiedyś były krupy, teraz mogą być kartofle i większość te kartofle ma. I jeszcze ryba słodkowodna! Najlepiej karp, ale nie wszystkich na karpia było kiedyś stać, w związku z tym chwytali takie ryby co pływały, a jak ktoś był biedniejszy, to kupował sobie śledzie. Śledź tradycyjnie nie był jedzony na Wigilię, tak naprawdę od pradawnych czasów, ale w czasach niemieckich wkludzili tego śledzia. Zwozili go koleją z Morza Północnego i sprzedawali, bo był tani. Potem trzecie podstawowe danie - makówki, czyli chleb, albo bułki słodkie z makiem, na mleku, z bakaliami... W różnych chałupach różnie robili, ale zawsze robili tego dużo. Jakby ktoś nie widział nigdy makówek, to wyglądają one, jakby blachę kołocza z makiem rozerwać, ale oczywiście robi się to inaczej. Kąski bułek przekłada się warstwami z makiem, a ten mak warzy się na mleku albo na wodzie, i osładza przynajmniej rodzynkami. Tego się jadło naprawdę w dużych ilościach. Do tego popijano, albo traktowano za osobne danie moczkę, czyli gęsty kompot z suszonych owoców. W dawnych czasach, 300 - 500 lat temu, moczki po prostu jadło się w okresie zimowym. Żeby nie warzyć tyle, bo to nie było takie proste, garnków nie było, te gliniane garce pękały, a żeliwne nie każdy miał, to się dwa dni moczyło owoce w wodzie, potem się je podgrzewało przy piecu i takie letnie jadło. Stąd właśnie nazwa moczka, bo moczono.
To właściwie było wszystko na wigilijnym stole. Nawet opłatka kiedyś nie było. Opłatek przyszedł dopiero jakieś 100-120 lat temu. Wcześniej na śląskim stole był chleb, co pokazują stare zdjęcia. Ten chleb nie był jedzony, ale on tam leżał, tak jak jabłka czy orzechy, ale ludzie głównie odżywiali się jednak tymi makówkami. Reszta była bardziej symbolicznie. Piękno tego śląskiego jedzenia wigilijnego składa się z dwóch elementów. Takie makówki czy moczki pochodzą jeszcze z czasów pogańskich, więc z jednej strony jest to piękno dawności, a z drugiej strony jest to piękno prostoty. Dzisiejszy człowiek sam wyniszcza się tymi wydatkami, kredytami, prezentami na święta, tym cudowaniem i kupowaniem niepotrzebnych rzeczy. Ta śląska wigilia jest prosta! Popatrzcie, jakby trzeba było kupić trochę tej ryby, kapusta prawie za darmo, zupa grzybowa też nie kosztuje dużo, a do tego makówki. W pierwsze święto wcale się nie warzyło, w drugie czasami, ale i tak wszyscy jedli makówki! To by nawet zdrowe było i nie było takim obciążeniem tłuszczowym. Ta prostota jest piękna! Wszystkie dawne rzeczy są piękne i proste, trzeba to podkreślać, a nie wymyślać cuda. Dwanaście potraw, trzynaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden, to jest wszystko wymyślone później, a przecież piękno jest w prostocie.
No to wiemy już jak jest z jedzeniem, ale żeby były święta, muszą być też pewne wydarzenia i rzeczy. Makówki mają 800-1000 lat, a choinka około 100 lat, więc można powiedzieć, że jest to nowa tradycja. Na choince są oczywiście te glaskugle, czyli bombki i inne ozdoby, ale to są wszystko dodatki. Do tego jeszcze oczywiście musi być coś pod tą choinką. U nas jest taka tradycja, że to Dzieciątko, czyli nowonarodzony Jezus, przynosi prezenty, a nie jakiś pieron w czopce. Z Ameryki przychodzą te obce zwyczaje i z nimi naprawdę trzeba walczyć, oczywiście w cywilizowany sposób. Należy tłumaczyć ludziom, że Dzieciątko musi być, bo bez niego po prostu nie ma świąt. Do tego są jeszcze kolędy. Na Śląsku śpiewało się polskie kolędy. Co prawda w mojej książce można znaleźć ponad 20 kolęd, pod które podłożyłem śląski tekst, ale zgodnie z tradycją śpiewa się tu polskie kolędy. No i odwiedzanie się. Ale dopiero w drugi dzień świąt! Żeby nie gańbić się tą tradycją, Ślązacy siedzieli w domu. Oczywiście szli do kościoła, na pasterkę, ale nie odwiedzali się. Domownicy siedzieli w swoim gronie, choć dziś nie zawsze tak jest, bo przyjeżdża jakaś córka czy babcia, ale generalnie kiedyś tego bardzo pilnowano. A dlaczego przy śląskim wigilijnym stole zasiadali tylko domownicy? Ponieważ wierzono, że odwiedzą ich wtedy duchy przodków. To była taka pogańska tradycja. Stąd też ten dodatkowy talerz, nie dla gościa z zewnątrz, tylko dla tego ducha babci czy prababci.
W drugi dzień świąt często było tak, że gdy ludzie mieszkali w jednej miejscowości, to się widywali na nieszporach. Kiedyś nie było telefonów komórkowych, ludzie nie dogadywali się w ten sposób, tylko spotykali się właśnie na nieszporach i tam dopiero ustalali, że dzisiaj my idziemy do was, albo wy do nas, albo jeszcze umawiali się na Sylwestra, Nowy Rok czy Trzech Króli, bo właśnie wtedy najczęściej to odwiedzanie się następowało. Zawsze, jak już się spotkało, mówiło się "to dajcie skosztować tych waszych makówek, jak wam latoś wyszły". Makówek była duża ilość, więc jadło się je cały czas. Jak zaczęto makówki robić na mleku, to wystarczały tak na 2-3 dni, a potem zaś dorabiano kolejne. Żeby im nie skisły, to jak był mróz, trzymali je na dworze. Były wtedy twarde jak kamień, więc trzeba było wyciągać je po kawałku, czekać aż odtają i dopiero zjeść.
Piękną śląską tradycją są też betlejki w chałupach. Jednak są tacy ludzie, którym się chce i są lebry, co im się nie chce. Tym, co się chciało, to zawsze coś tam robili, a to lalkę dali na sianku na parapecie, a to jakieś dzieszki z chleba robili, bo wyglądały jak żłobek, albo jeszcze z drewna zbijali betlejki i strugali jakiegoś osła czy baranka. To jest takie moje marzenie, żeby te wszystkie śląskie zwyczaje wbić w naszą świadomość. Z drugiej jednak strony muszę pamiętać, że całe te media poprzez reklamy oraz ci wielcy gracze handlowi, są nastawieni na to, żeby kupować, kupować i kupować. My możemy tylko nawoływać, jak to się mówi, musi nam przed wigilią "piznąć halt", czyli musimy się powstrzymać. Może jeszcze w tym roku nam się nie udało, ale zaplanujmy sobie to na następny rok. Okna też niekoniecznie trzeba myć, jak tak deszcz leci. Nie wszystko trzeba zrobić! Bo jest tak, że jak to wszystko zrobimy, to idziemy się wykąpać, jemy coś, a potem idziemy już spać. No to po prostu nie ma sensu i tyle.
Na Śląsku powinno się winszować bogatego Dzieciątka, więc ja na te święta i wigilię życzę wszystkim Ślązakom właśnie tego!
źródło: wypowiedź Marka Szołtyska
Napisz komentarz
Komentarze